niedziela, 13 grudnia 2015

0. Głupiec

Wszystkie świadectwa ze szkoły podstawowej,  nawet te z czerwonym paskiem, nie mają teraz najmniejszego znaczenia.
Cztery świadectwa z liceum, już bez paska, nie są niczym innym niż kawałkiem kolorowego papieru. Nawet to końcowe zaświadczające o pozytywnie zdanym egzaminie dojrzałości. Legitymujący się nim, piszący szesnaście lat później niniejsze słowa stwierdza, że szanowna komisja egzaminacyjna solidnie się w ocenie dojrzałości pomyliła...
Nawet świadectwo ukończenia studiów politologicznych z wynikiem bardzo dobrym i tytuł magistra po pięciu latach na szczecińskim uniwersytecie - przepustka do zatrudnienia w administracji - jest aktualnie bez większego znaczenia.
Tym bardziej dyplom studium edukacji publicznej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej dla wyższych urzędników.
To są wszystko świstki zalegające w segregatorach.
Medale, zakurzone i zakopane w szufladach.
Wszystkie te papiery i metale, niby szlachetne, a nie uszlachetniające, cały ten bagaż plakietek i naszywek, odznak, pamiątkowych oznak, cały ten zbiór kolorowych świecidełek kolekcjonowanych od kilkunastu lat w najróżniejszych organizacjach i na najróżniejszych stanowiskach.
W dniu dzisiejszym, trzynastego grudnia roku pamiętnego, traktuję jako balast.
Bo idzie nowe. W sumie to już doszło, zajęło i okupuje. A nowe ma w dupie dotychczasowe osiągnięcia nieswoich członków, szczególnie uzyskane w okresie ostatnich ośmiu lat.
Legitymacji partyjnej u mnie nie uświadczysz.

Tak, jestem, cytując "Spiętego" z "Hydropiekłowstąpienia", "piekielnie sfrustrowany".
Zamiast depresji cierpię na kurwicę. Długoletnią, nieleczoną. Z całą pewnością prowadzi do powikłań.
Wjechałem w ślepą uliczkę korpusu służby cywilnej i teraz trudno wycofać.
Joseph Campbell pisał o facetach, którzy w połowie życia łapali się na tym, że wspinali się po szczeblach drabiny przystawionej nie do tej ściany co trzeba.
Z chęcią bym przestawił swoją krótką drabinkę.

Dlaczego o tym publicznie piszę?
Bo tylko tyle mi zostało. Po dwunastu latach życia zawodowego.
Umiejętność stukania w klawiaturę i zapełniania znakami kolejnych wersów. Tysiąc osiemset ze spacjami na stronę.
Sformatowana twórczość kanciastego gościa po trzydziestce piątce.
I chociaż tyle razy mówiłem i pisałem "..uj! Kończę z tym", chociaż porzuciłem wiersze, opowiadania, konspekty powieści. Choć wysadzałem blogi i mówiłem "nigdy więcej!"
To zawsze wracałem do tego zgubnego nałogu pisemnej ekspresji. Bo czasem lepiej się ugryźć w język, ale nigdy nie warto drutem kolczastym owijać sobie palców.
Więc piszę. Jeszcze nie zginęła. Jeszcze dycha, choć ledwo zipie. Choć nowy palacz węgla nie sypie, wyroków nie drukuje.
Ja trwam, bezapelacyjnie, do samego końca.

W Tarocie zero przyporządkowane jest Głupcowi, który wyrusza w swoją wędrówkę, najprawdopodobniej wygnany, gryziony w tyłek przez psa.
Z każdym zdaniem pies gryzie mocniej, a ja, głupiec, idę dalej.
Jak znajdę miejsce na komendę "spocznij", to spocznę. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze ciągle w natarciu.
Piszę, więc jestem.
I nikt, absolutnie nikt tej wolności ekspresji odebrać mi, dopóki żyję i tworzę, nie może.
I pamiętajcie - "Idźcie przez zboże! We wsi Moskal stoi..."
Darz bór i czuwaj!

wtorek, 8 grudnia 2015

Przeciąg

Drugi raz w życiu śniło mi się, że spierdalam przed trąbą powietrzną. I wulgaryzm jest tutaj jak najbardziej uzasadniony, no bo nawet jeśli tylko onirycznie czujesz nadciagającą wirującą rozpierduchę, to zwykła ucieczka nie pomoże.  Próbowałem się ewakuować, czy skutecznie - nie wiem, obudziłem się nim tornado zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Tej ziemi.

Na tej ziemi nawet nie tyle wietrznie i burzowo, co lodowato smutno. A mimo to mam poczucie, że każdego dnia temperatura w kotle podnosi się o stopień dwa, i ciężko odczuć całym sobą, że jest się ugotowanym. Od stóp, przez miękkie jaja aż po jajowatą czaszkę. Gotowanie na twardo. W nowej odnowionej najjaśniejszej przenajświętszej.

I tkwię w tej smucie z wewnętrznym przekonaniem, że czas "spierdalać". Zabrać zabawki i podziękować za nowe porządki w piaskownicy. I przenieść się do innej, bardziej kulturalnej, mniej toksycznej. Czy się uda? To obecnie mój jedyny dylemat. Dylemat więźnia.

Mam dość uderzania w wysokie tony. Pisania kolejnych odezw, apeli i lamentów.
Czasy są "chujowe" (przepraszam, ale jak to inaczej wyrazić) koniec kropka.
Trąba na horyzoncie.

sobota, 28 listopada 2015

Kraina Niespokojnych Deszczy

Dzisiaj dostałem po oczach. Wielkim banerem na "fejsie". Strzał z zaskoczenia, zza węgła, ze strony. Dwa T-shirty moro, jeden z orłem w koronie, drugi w barwach pustynnych. Znana i uznana firma daje Tobie możliwość, żebyś pokazał na wsi i w mieście, jak wygląda husarz albo żołnierz wyklęty. A teraz możesz zamanifestować coś więcej: "Koszulki w kamuflażu WZ.93 Leśny i WZ.93 Pustynny są nowością w ofercie. Kierujemy je do osób prowadzących patriotyczny styl życia i interesujących się militariami oraz wojskowością." [podkreślenie moje].

Nie wiem czy jestem "targetem". Piętnaście, dwadzieścia lat temu kupiłbym bez zająknięcia. Wtedy prowadziłem z całą pewnością patriotyczny styl życia. Co prawda piłem wódkę - wtedy jeszcze mogłem, dziś nie bardzo. Nauczyłem się w ZHP, zanim zostałem harcerzem byłem abstynentem. Ale może picie wódki mieści się w patriotycznym stylu życia. Może w ramach właśnie tej życiowej ścieżki już dawno powinienem mieć w szafie cały asortyment z "kotwicą", czyli znakiem Polski Walczącej. Aktualnie Polska jest stale i permanentnie walcząca - z sobą samą i otoczeniem. Nie wiem o której należy wstawać w ramach patriotycznego stylu życia. Chyba najlepiej o 4;45, a w budziku mieć sygnał wystrzału z "Szlezwig - Holsztyn". Kłaść się spać należy o 21:37, kiedy snem wiekuistym zasnął najwybitniejszy syn "tej ziemi". Nie wiem co należy jeść w ramach kuchni arcypolskiej, co pić to już ustaliliśmy. Nie wiem co z seksem - czy dla sportu czy tylko prokreacyjnie, bo przecież musi być nas więcej niż Niemców, a teraz w wersji 2.0 musi być nas więcej niż Islamistów. W ogóle niewiele wiem. Coraz dogłębniej poświęcam się lekturze codziennych gazet, coraz wnikliwiej staram się oglądać programy info..., przepraszam, propagandowe. I coraz głupszy jestem. Ale wiem jedno. Lat temu bodajże cztery popełniłem wiersz. Zdarzało mi się, poza licznymi błędami życiowymi, z wyborem zawodowym na czele, popełniać wiersze. Nie wiem czy można to uznać za przejaw bycia poetą, nie wiem czy w aktualnej sytuacji bycie poetą wpisuje się w prowadzenie patriotycznego stylu życia. Wiersz jest, trwa sobie, żyje własnym życiem. I nic nie stracił po czterech latach na aktualności.

KRAINA NIESPOKOJNYCH DESZCZY

eksplozja kropli lej na bombę
co dziś wybuchła sąsiadowi
bambosze w pełnej gotowości
dziś znów ruszamy na Warszawę

łączność zerwana rząd w Rumunii
Radio Maryja wciąż nadaje
w piwnicy zapas mam kartofli
i grunt że dzieci odchowane

opaskę trzymam w pogotowiu
choć biel zszarzała róż nie krzepi
pół tony cukru chowam w schowku
szwagier ambrozję może pędzić

i nie wiem już do polskiej nędzy
czy polskość w sobie dobrze noszę
i nie odpowiem na pytanie
czy geny z Tutsi czy krew z Hutu

niechaj trwa żywot ocaleńca
niech pogorzelec dom swój stawia
zostawcie tylko mi parasol
I chroń mnie Panie od sąsiada

wtorek, 24 listopada 2015

Amator życia

Znacie słowo "antonim"? A "synonim"? No więc antonim jest antonimem synonimu...
Czyli po ludzku - przeciwieństwem. Jakoś z synonimem łatwiej, z Antonim zdecydowanie pod górkę.
W ogóle ostatnio pod górkę i napięciowo. Ale nie, nie dam się namówić na polityczne komentatorstwo. Sprawozdawca z podwórkowej napierdalanki to nie ja. Za stary jestem na rolę korespondenta wojennego. Z gończego psa w pogoni za newsami o dziejowej rozpierdusze przemieniłem się w leniwego kocura, który obrósł dostatnim sadłem, ceni sobie ciepło i pożywienie poddawane pod nos. A walka z myszami już go po prostu nie rajcuje. I pomimo skończenia w epoce World Trade Center i czasach, kiedy spierano się czy Fukuyama i "koniec historii", czy Huntington i "zderzenie cywilizacji", mało obecnie nobilitującego tytułu magistra nauk politycznych - ekspert ze mnie żaden. Konkurencja komentatorska zbyt mordercza. Dzisiaj każdy stukający w klawiaturę ma głos. Częściej słychać nabazgrolone ujadanie, niż składną i sensowną literową kompozycję. Więc uciekam z tej kakofonii, zaszywam się w legowisku biurwowym, choć wiem, że dostatnie czasy są policzone. Że jeźdźcy Apokalipsy już wystrzelili z bloków startowych i zapierdalają w minutę do dwustu na godzinę i taranują mój dotychczasowy mały ład. Skoro polityka nie, to może sztuka? I tutaj kompetencji również niewiele. Do teatru nie pamiętam kiedy, nawet telewizyjny na VOD jakoś nie bardzo. W kinie pięć razy w skali roku. Poczekam aż nakręcą o Pileckim, o Powstaniu, o Monte Cassino, Bitwę Warszawską II reaktywują a skończy się jak zawsze. Kac Vava. Sam jestem pochłonięty akwizycją własnych stu stron, które zapewnią milion w kinie, a mi sławę, czerwony dywan i kasę na prostytutki i zapiekanki, o zabezpieczeniu rodziny nie wspominając, bo to oczywista oczywistość. I tak jak Raczkowski napisał najpierw książkę która zasilała jego konto na dziwki i narkotyki, a teraz ogłasza "bye bye kokaino" i wydaje kolejną żeby mieć na odwyk, tak ja ograniczam ilość słów które zasysam z publicznej przestrzeni, przetrawiam w mózgu,sercu, jelitach i dupie i wypuszczam z powrotem pod postacią własnej słownej kompozycji.
Najsłynniejszy wywiad z wicepremierem i ministrem kultury i dziedzictwa narodowego widziałem.
Jak wspomniałem, na teatrze się nie znam, Jelinek nie czytałem, i za Boginię nie wiem, dlaczego polskie środowisko porno nie chce poszerzyć krąg odbiorców i udać się na deski. Fakt, na deskach może być niewygodnie, szczególnie w arcypolskiej pozycji "na kolana". Stąd import czeskich, jakże bardziej wyzwolonych i otwartych braci Słowian z południa. Z czeskim porno kojarzy mi się tylko sztandarowa kwestia "Pozor! Budu triskal! I żeby nie było, że jestem fanem czeskiego porno - tę kwestię znam od żony. Przynajmniej nawet w czeskich pornosach jest zdecydowanie więcej kultury, bo pomimo dosyć trudnej sytuacji przederekcyjnej ostrzegają drugą stronę co się może wydarzyć. U nas, w kochanej Polsce, w jeszcze trudniejszej sytuacji postelekcyjnej nikt nikogo nie ostrzega i twórczo tryska jak popadnie.
Zatem chowam się. Szukam antonimu, nie Antoniego. Dla słowa "ekspert". Jest, mam.
Amator.
Amator życia.

poniedziałek, 2 listopada 2015

"dziki nie"


Już nie jest dziki. Nie pamiętam, od kiedy przestałem go już tak nazywać. Co to za dzikus, zaczynający dzień od porannej lektury? W granatowym szlafroku i z burzą jasnych włosów wygląda jak wnuk „Blejka” Carringtona z dynastii. Wychodzi chwiejnym porannym krokiem z sypialni, na wpół zaspany i nieśpiesznie kieruje się do stolika. Na dwóch stosach mały księgozbiór. Jakieś dziesięć, piętnaście pozycji. Dziennie ma w małych rączkach więcej książek niż statystyczny Polak przez rok. Zna je bardzo dobrze. Ja na pamięć. Tygrys na okładce. Pokazuje mi go z tą samą niezmienną ekscytacją. Tygrys, tak jak wilk należy do jego ulubionych zwierząt. Łączy ich ta sama drapieżność. Już nie jest dziki, ale i tak potrafi błyskawicznym kocim albo wilczym ruchem zadrapać mi jednym uderzeniem okolice oka. Nie potrafi ich nazwać, za to z ekscytacją imituje ni to warczenie, ni pohukiwanie. Wtedy jest groźny. Ale za chwilę przerzuca kartkę i znajduje ulubione kaczki. „A kaczka”. Ten przedrostek który porządkuje mu świat. A mama, a tata. A tam. A tam księżyc, bo jak na każdego fana wilków przystało, zafascynował go zdecydowanie bardziej niż słońce. Słońce to „światło” a księżyc to „księżyc”. Nie wyje do niego. W ciszy nabożnie kontempluje tajemniczy blask na ciemnym niebie. A ja razem z nim.

Już nie jest dziki. Choć w swoim języku, który momentalnie brzmi jak skrzyżowanie japońskiego z suahili nazywa swój świat. Owca jest „meme”, koza też. Kogut jest „gogutem”. Kiedy zobaczył mnie w koszulce z godłem Najjaśniejszej w koronie, też pokazał, że to „gogut”. Może ma rację, może ten samczy haremowy nielot bardziej by pasował na nasz narodowy symbol? Nie oglądamy razem wiadomości. Brak telewizora jest błogosławieństwem. Na laptop mówi „rara”. Od lwa Rary. Dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut dziennie dawkowanych bajek, piosenek i filmików. Radosne oczekiwanie kiedy w końcu usłyszy dyskotekowe „number songs”, gdzie cyferki szaleją przy ostrym bicie. I on też wywija jedną ręką podrygując to w jedną to w drugą stronę w swoim skrzyżowaniu atawistycznego tańca plemiennego z autorską wersją „brejkdensa”.

Już nie jest dziki. Szymon – oczytany bystrzacha z arsenałem jakiś trzydziestu lub więcej słów. Na trzy miesiące przed skończeniem dwóch lat. Jakby to on powiedział: „dziki nie”. Wtedy, gdy puszczam mu trzyminutowy kawałek z YouTuba z Fronczewskim z brodą w roli głównej. On chce Rarę. Albo jeszcze lepiej „Kaczuchy” z mini disco, z rybką mini mini na okładce.

środa, 16 września 2015

Milczenie

Jak się nie ma nic do powiedzenia, to się nie bloguje.
Zamilkłem. Cała pisarska aktywność przeniosła się na twardy dysk.
W maju napisałem opowiadanie. Okazało się być właśnie tym tekstem, który rozdziewiczy mnie drukiem.
http://opowiadanie.org/2015/08/obiecaj-nominacje/
Od października do kupienia za 25 zł - internetowo. Zbiór "Obiecaj", a tam moja "Bogini zapłać".
Już zapłaciła.
Potem przyszedł czas na zmierzenie się z czymś, o co walczyłem 4 lata. Udało się stworzyć w trzy tygodnie. Teraz poprawiam i poprawiam i poprawiam. I paradoksalnie to dopiero początek.
Proces twórczy powoduje, że nawet taki ekstremalny ekstrawertyk staje się introwertykiem.
Nie zostaje nic na uzewnętrznianie się i blogerkę. Mnie pisanie wysysa.
Dobrze mi z tym.
Blog spokojnie leży odłogiem i dziczeje.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

O sytuacji słów kilka. Teoretycznie i w praktyce.

Na początek cytat:
"Polska istnieje tylko teoretycznie" - Sienkiewicz (ale nie noblista)

Milczałem. Nie pisałem, nie publikowałem, zaszyłem się na trasie praca - dom, dom - praca. Dużo słuchałem, oglądałem różne wystąpienia, coś tam czytałem. Trawiłem. Okopałem się w twierdzy własnej głowy i od czasu do czasu dawałem tylko podstawowe komunikaty najbliższym, że żyję, że to jeszcze ja. Łączność nie zerwana, choć mocno ograniczona.

W Polsce trwa kampania prezydencka, ale spokojnie - nie zamierzam się bawić w agitatora. Mam swojego kandydata, mamy wspólną przeszłość, obydwaj popieraliśmy pewną partię obiecującą różne rzeczy i obydwaj się przejechaliśmy. Po raz pierwszy zaangażowałem się na tyle, że nawet przesłałem kasę na konto komitetu. Żadna tam bajeczna kwota, ale chodzi o sam gest. Bo teoretycznie Polska istnieje i ma się dobrze, a w praktyce wk...iam się każdego dnia. Tym co dzieje się tutaj, u sąsiadów, i tutaj w związku z sąsiadami. Mam poczucie, że z jednej strony narasta jakaś zbiorowa wojenna psychoza - sam jej ulegam. Media prześcigają się w podbijaniu wojennego bębenka. Ludzie reagują alergicznie na militarne okładki tygodników, sam to przerobiłem w porannej kolejce do kasy, kiedy pani za mną skomentowała zdjęcie dwójki modelów ze "Strzelca" i napis: "PRZYGOTOWUJĄ SIĘ DO WOJNY". "Wojny im się zachciewa! Za długo spokoju było!" Nie wchodziłem w polemikę. Swoją drogą, kiedy to ja byłem w organizacji paramilitarnej i też szykowaliśmy się na wojnę, do głowy nam nie przychodziło myśleć o robieniu sesji zdjęciowych na pierwsze strony ogólnopolskich gazet. Ale to było ponad piętnaście lat temu.

A dzisiaj obserwuję to wszystko, "zbyt stary żeby nosić broń, i walczyć jak inni", że zacytuję wieszcza Zbigniewa. I tak jak on również przyjmuję rolę kronikarza. Tylko że zdecydowanie mniej piśmiennego. Za to podświadomość, a może nawet nieświadomość dała o sobie dzisiejszej nocy znać.  Śniło mi się, że wkroczyli Bolszewicy, całe morze barbarzyńców ze Wschodu. Na bosaka w chłopskich szmatach z karabinami. Horda - widziałem długą kolumnę z lotu ptaka. W toalecie odkryłem agenta który chciał  nas wydać i osobiście ukatrupiłem go w trosce przede wszystkim o los małżonki. Potem rozciąłem skórę, wysmarowałem nas obydwoje krwią i postanowiłem, że udamy samobójców i tak ocalejemy. Po takim śnie stwierdzam że nie jest dobrze - z sytuacją międzynarodową. Albo z moją głową. Albo z jednym i drugim...

środa, 18 marca 2015

Przedwojnie



Wypisałem się.
Jak długopis męczony zbyt długim bazgraniem. Więc już rzadko bazgrolę, z pustym środkiem, jadę na resztkach atramentu sympatycznego. Tego niesympatycznego jest na około multum. I raczej w kolorze żółci niż granatu. Na szczęście granaty jeszcze u nas nie wybuchają.
Kończy się przedwiośnie, trwa niekończące się przedwojnie.
Do tego znaki na niebie - piątkowe zaćmienie słońca. Strach się bać.
Rakiet iskander, głowic atomowych, oddziałów doborowych, silnych zwartych i gotowych mołojców.
Strach się bać ankieterów zadających pytanie - co by pan zrobił w przypadku zbrojnej napaści na Polskę. Ponad 30% wybiera styl Gandhiego, 27 procent nie znając odpowiedzi deklarują - "będę strzelał", a co piąty nucąc "Sorry Polsko" zamierza pomachać ręką jak mój trzynastomiesięczny syn i wydać autokomendę "papapa".
A ja się wypisuję. Z odpowiedzi co bym zrobił. Łatwiej pisać niż robić. O nie, ostatnio wcale nie jest łatwo...
Rozpisałem się. A tu trzeba jeszcze przygotować się na ciężkie czasy przedwojnia.

niedziela, 8 marca 2015

Fan (atyk/Atak!)

Słucham.
Od wczoraj. Od dziesięciu lat.
Od "Powstania" w 2005 r., poprzez "Gusła", "Gospel", "Prąd stały/Prąd zmienny", "Soundtrack", płytę z zapisem koncertu w "Trójce". No i ostatnia - "dzieciom".
Nie recenzuję. Nie jestem obiektywny. Nie muszę być. Rozkoszuje się słowem i dźwiękiem.
Ten zespół mnie uformował. Dzięki Panom z Płocka i okolic, bardzo blisko mojego aktualnego miejsca zamieszkania, HardChief się muzycznie określił, literacko rozwinął. I czerpię garściami z wersów i upajam się tym, co leci z głośników. Do tego parę wspomnień koncertów w całej Polsce, od Muzeum Powstania - pokazali mnie w TV w Wiadomościach, ówczesny mój szef pytał mnie czy zażywam narkotyki, przez miejscówki po obu stronach Wisły, szczeciński "Hormon", gdyński "Opener", Śląsk, Toruń, no i Woodstock - 2008 r. Kiedy byłem ostatnio? Nie pamiętam. Opuściłem się. Ale nadal wiernie nabywam kolejne płyty i nadal z przyjemnością słucham.

Wczoraj też nabyłem dwa numery "Wilq". Z "Wilq" jest podobnie jak z "Lao Che". Tylko dłużej, od jedenastu lat. 21 zeszytów. Będę chował przed młodym jak podrośnie i pokaże mu na osiemnastkę. Bo teksty tam są takie, że ho ho ho.
I jak mawia trener Piechniczek ustami Entombenda - "dziwnym nie jest".

sobota, 21 lutego 2015

Ex Libris






Dostałem go wczoraj. Ex Libris. Na odchodne, po wspólnych dziesięciu latach. W jednym oddziale. Na trzech różnych stanowiskach. Z fantastycznym zespołem fantastycznych ludzi.
Od dłuższego czasu chodziło za mną żeby ujarzmić własny księgozbiór. Opieczętować go znakiem. Rysowałem długopisem i flamastrami strzałę i podpisywałem "HardChief". A od wczoraj mam profesjonalną pieczątkę. I bardziej traktuję ją jako tatuaż nadający każdej z książek magiczną moc, niż jak wypalanie piętna właściciela. Książki to nie bydło. Choć moje pasą się na półkach, część pożyczyłem dawno temu i nie pamiętam już komu. Mnóstwo odsprzedałem w antykwariatach za znikoma część kosztów nabycia, inne oddałem do biblioteki.
Są takie, które biją żółcią i zielenią markerów, pozakreślane całymi akapitami i stronicami.  Do tych wracam wielokrotnie. Są takie, które nabyłem w chwilowym uniesieniu, a potem porzuciłem i czekają nierozdziewiczone treści na intymny kontakt dotykowo - wzrokowy.
Nie uczestniczę w akcji - "jedna książka w jeden tydzień". Ostatnimi czasy strona na dzień nie rzadko stanowi luksus. Ale z czytania nie zrezygnuję. Choćbym miał czytać tylko jedną rocznie, tym samym włączając się do wspólnoty Polaków broniących statystyk i stawiających opór wtórnemu analfabetyzmowi. Z gromadzenia księgozbioru się nie wycofam. Jeżeli nie dane mi pozostawić po sobie spłodzonego własną twórczością dziecka z numerem ISBN, to przynajmniej mogę założyć małą bibliotekę aleksandryjską. Ryzyko, że jak wszystkie pozostałe nie przetrwa czasu jest ogromne.
Trzeba podejmować ryzyko. W pisaniu i w czytaniu. W gromadzeniu luksusowych niezbędnych dóbr kultury, na które trzeba mieć luksus wydawania banknotów NBP i czas bycia z nimi sam na sam.
Książki przychodzą i odchodzą.
Te z rogatym pióropuszem i trzema strzałami pozostaną ze mną do końca.

czwartek, 12 lutego 2015

Achtung! Traktoren!

No i się ruszyło! Przepowiadałem "śpiących rycerzy". A obudzili się mało i wielko-rolni. Wsiedli w swoje potężne czterokołowce i ruszyli za nowym hetmanem polnym, nad którym unosi się duch ś.p przewodniczącego Andrzeja. Wszyscy na polowo. W najnowszych traktorach o wartości mojego M4 każdy. Policja próbowała ich zaskoczyć alkomatami, a tu zdyscyplinowani wszyscy trzeźwi. 1 Samodzielna Pancerna Dywizja rolnicza OPZZ albo NSZZ dotarła do rogatek Stolycy. Festung Warschau wzięta w okrążenie. Jak w 1794, 1831, 1920 i w trzydziestym dziewiątym. Znowu wzmocniono patrole przy Tęczy. A my, ja z małżonką nieobojętni na sytuację, bo znowu musimy opuścić przytulny i bezpieczny "Lemingrad" i udać się z "dzikiem" do laryngologa. akurat wczoraj. A tu strach, bo rolnicy domagają się eksterminacji wszystkich dzików! A na to już mojej zgody nie ma.
Dzik jest dziki, na wizyty w służbie zdrowia potrzeba mnóstwo zdrowia. Taksówkarz uspokaja. Początkująca absolwentka medycyny niepewnie też, że ta wydzielina z ucha juniora to tylko krew z ropą i woskowiną.
Jestem spokojny.
I pamiętajcie. Idźcie przez zboże,we wsi blokada.

środa, 4 lutego 2015

Zmiany



Nie, nie napisałem przez ostatnie dwanaście miesięcy powieści życia. Żadne literackie "opus magnum" nie czai się w szufladzie ani wordowskim pliku. Wysłałem kilka maszynopisów. Po raz pierwszy na początku tygodnia otrzymałem zwrotkę: "Szanowny Panie, Dziękujemy, ale nie zdecydujemy się na publikację Pana tekstu. Z poważaniem, Redakcja Literatury Polskiej."
 Jaki tam ze mnie Pan. Na Pana to trzeba mieć wygląd i pieniądze.
Nie zwiększyłem swoich kompetencji na rynku pracy. Nie nauczyłem się nowego ani nie udoskonaliłem znanego mi języka obcego. No chyba że w chwilach kryzysów "łacina kuchenna". A mimo to zaproponowano mi nowe miejsce pracy. Z PR-owca z dziesięcioletnim bagażem doświadczeń idę do HRu. Ze znajomością specyfiki matek na rocznym. Nie, nie urlopie. Nowym etacie. W porywach do półtora.
Trzydziesty ósmy tydzień ma się ku końcowi. "Dzik" śpi. W Niedzielę kończy rok. W poniedziałek wracam do biurka, herbaty, zadań służbowych i poleceń przełożonych.
Z nieco dłuższymi, bardziej siwymi włosami. Z nowymi zmarszczkami.
Zmieniony. W oczekiwaniu dalszych zmian.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Hardy raport z tacierzyństwa - 2014

Te zapiski powstawały przez cały 2014 rok, najczęściej jako facebookowe posty. Życie samo napisało dzisiaj epilog...


8 luty 2014 00:16
Szymon przychodzi na świat. Jestem przez cały poród. Trzymam Alę za rękę kiedy wędruje po korytarzu, kiedy pod prysznicem na piłce wydaje niesamowite dźwięki. A potem wbija się we mnie kiedy położna motywuje ją „przyj”, a ja z uporem maniaka mówię „zamknij oczy, dasz radę”. A potem mały Szymek patrzy na nas lekko zaskoczony. Przecinam pępowinę. Na dwa cięcia. I spędzam z nim pierwsze kilkadziesiąt minut, gdy Ala dochodzi do siebie. Na piechotę wracam w nocy do domu w deszczu. Rano dzwonię do ojca, że został dziadkiem. I dopiero wtedy zaczyna do mnie docierać, co się stało. I dopiero wtedy płaczę.

11 lutego
Pierwsza noc w trójkę w domu za nami. Sen - towar pożądany niczym złoto przez konkwistadorów, ciągle za mało. I nasz synek Szymek mistrzowsko płacze "laaa laa laaa laaa". Plus podkówka po tacie. Bezcenne.

13 lutego
Komentarz mojej ukochanej małżonki po szóstej dobie bycia Matką Polką: "Michał, wpisz w google ile wynosi rekord trzymania dziecka przy cycku, bo ja nie wyrabiam". I Mój syn, który generalnie jest mega spokojny (po tatusiu), chyba że coś mu nie pasuje, wtedy w ryk i z piąchy. Jest dobrze, a będzie coraz lepiej...

4 marca
Podobno dziś "ostatki". Ja zamiast najnowszych hitów próbuję uspokoić małego składanką GREAT RELAXATION MUSIC FOR BABIES. I chyba prędzej sam przy tym zasnę niż on...

6 kwietnia
Po 2 miesiącach urlopu wypoczynkowego i ojcowskiego "wypoczęty" "młody" ojciec szykuje się do powrotu do zakładu pracy Na półtora miesiąca, po to aby od połowy maja rozpocząć urlop macierzyński i rodzicielski - 38 długich tygodni... Mówcie mi "Gender"

21 maja
Wózek trzykołowy z napędem na cztery. Pozyskany z demobilu. Weteran mający na koncie przewóz i dowóz dwójki. Nasze jest trzecim pasażerem. Nie dorobiłem się przez trzydzieści trzy lata prawka, to sobie teraz mogę zrekompensować braki w jeździe. Więc wożę się po mieście, a raczej po parku, z moim najcenniejszym klientem. Spłodzonym na obraz i podobieństwo moje. Ja - jego szofer, strażnik i opiekunka. Ojciec Polak Anno Domini 2014. W trzecim dniu przysługującego także posiadaczom penisa urlopu macierzyńskiego.

Wózek trzykołowy z dwoma kołami pod kątem. Obiekt komentarzy wszystkich z generacji 60+. Widzę te spojrzenia, przed którymi nie chroni następcy rodu czerwona wstążka. Nie zainstalowałem, nie ochrzciłem, nie kontynuuję w dwumilionowej aglomeracji tradycji rodem z prusowego „Antka”. Słyszę „dobre słowo” pospolitego ruszenia babć i dziadków, skoncentrowanych na ławeczkach partyzantów z wyciętego lasu. I sunę dalej. Młody spi. Obojętny na zgromadzenie Rodziny „Radia Maryja”. Na żulerkę pokątnie w krzakach gaszącą pragnienie browarem. Lub topiącą smutki słodką żołądkową. Na Polskę biegającą ze słuchawkami w uszach. I Polskę, tak jak ja, ciągnącą wózek. Z dzieckiem albo ze złomem.

Wózek typu „Xlander”. Na miarę aktywnej młodej klasy średniej. Tylko chodniki krzywe i dziurawe. Tylko windy nieczynne do odwołania. Tylko dworce nieprzystosowane do przewozu przyszłości Narodu. Chciało ci się rozmnażać, to teraz dźwigaj. Krzyż, syna i trzy koła. Amen.

28 maja
Nie myślałem, że na macierzyńskim trzeba tyle śpiewać... Dzisiaj dla młodego "Lady Pank" - akustycznie z 1995 r.

18 czerwca
Powinienem uaktualnić profil na LinkedIn. Operator wózka. Trzykołowego. Lord Protektor Przewijaka. Hegemon butelek. Wysoko wykwalifikowany odmrażacz z trudem wydobywanego mleka. A w ogóle to potomek mitycznego centaura Chirona. Tylko jeszcze nie wiem jako bohatera wychowuję - wygląda mi na małego Odysa, poziom sprytu i gadulstwa legendarny.

21 lipca
Dzisiejszy dyżur bojowy zakończony. Od 8.30 do 20.40. W tym trzy i pół godziny z wózkiem przy 28-30 stopni. Ktoś, kto nazwał to "urlopem" nie miał bladego pojęcia, jakie określenie wprowadza.

2 sierpnia
Nie wierzcie reklamom. Takim na przykład, że jedną maszynką ogolicie głowę. Nawet z trzema ostrzami. Wyruszyłem dzisiaj na umówione spotkanie do fryzjera. Po miesiącu od zgolenia profesjonalnym sprzętem przez biegłą w rzemiośle czeladniczkę osiągam stan Puchacza. No i kiedy dotarłem na miejsce, co dla zajętego wychowywaniem potomstwa łatwym nie jest, pani mi powiedziała że z cięcia nici. I może mnie przepisać na poniedziałek. Wkurzyłem się, bo od poniedziałku urlopuję z Szymonem. Więc strzelam klasycznego focha – „tak się nie robi” i bez „do widzenia” opuszczam zakład. Wyjścia są trzy. Znaleźć innego fryzjera albo zapuścić. Wybrałem wariant totalny. W akcie dumy i uwiedziony wizją jednego ruchu ręką pomaszerowałem do „Rossmana”. 4 „wilkinsony” i paczka „Gillete”. Nie wystarczyło. Na szczęście małżonka zakupem kolejnje paczki, nożyczkami i całą baterią ostrzy doprowadziła mnie do aparycji egipskiego kapłana.

14 sierpnia
14 tygodnia tacierzyńskiego (facebook nie wie że jest w ogóle takie słowo i muszę je dodać do słownika) początek:
1. Indoktrynowany przez żonę na wspólnym spacerze o rozpoczęcie nawiązywania kontaktów z samotnie spacerującymi matkami, snuję wizję seksu oralnego za wózkiem. Ala stwierdza, że to byłby hit podczas rozprawy rozwodowej: "Wysoki Sądzie - ona robiła mu loda za gondolą przy naszym dziecku.
2. Na obiad jem koreański zestaw. Północnokoreański. Miska ryżu. Wersja deluxe z kurkumą. To dlatego, że odmówiłem mięsa. Z powodów ideologicznych. Mięso przywiozła w długi weekend szanowna teściowa, która uważa że, cytuję: „jestem zły do kości”. Tak powiedziała swojej córce, a mej małżonce. Powodem jest to, że już nie chodzę do kościoła i nie chcę ochrzcić dziecka. W związku z powyższym bojkotuję kawał niekoszernego pasztetu.
3. Ala czyta „Macierzyństwo non-fiction”. Dla mnie na razie tego typu literatura sfrustrowanych matek jest zbyt bolesna. To jak czytanie wspomnień z obozu, kiedy samemu było się więźniem.
4. Na spacerze, po kolejnym lustrowaniu śpiącego Szymka przez mijane panie
(nie zagadałem, loda tez nie było), same prowadzące swoje pociechy, doszedłem do wniosku, ze mijamy się tymi wózkami jak psy, obwąchujące sobie cztery litery…
Tyle z poniedziałkowego „tacierzyństwa non-fiction”.

30 września
Tacierzyństwo non-fiction tydzień 20. To oznacza, że 19 za mną, 19 przede mną. Że jestem w środku. Żeby nie powiedzieć mocniej i głębiej, gdzie jestem... "Wyborcza" podaje, że 2% facetów decyduje się na urlop rodzicielski. Nie dziwię się. Chociaż wprowadziłbym obowiązkowy miesięczny tylko dla ojców. Dużo by się zmieniło. W domach, na ulicach, w Polsce. Chodniki byłyby prostsze, windy sprawniejsze i może kopulujące osiołki nie spędzałyby snu z powiek... I może doceniono by co to znaczy być w domu przez kilka godzin samemu z dzieckiem.

23 października
Tacierzyństwo (słownik nadal podkreśla że to błąd, proponując macierzyństwo - ma rację) non - fiction. Tydzień dwadzieścia coś tam, odcinek enty.
Paradoksalnie przez dziewięć - dwanaście godzin dziennie króluje u nas matriarchat w czystej postaci. W mieszkaniu w którym chwilowo posiadaczki waginy nie uświadczysz. Rządzą codzienne rytuały. Pobudka, poranek jeszcze w trójkę. Potem kobieta wyrusza do Świata a my siedzimy sobie w mikrokosmosie tych samych czynności. Szymon wyrabia sobie archetyp odkrywcy, spragniony kontaktu z nowym atakuje wszystkie kontakty. Na szczęście zaślepione. Zdobywa ściany, opanowuje kosze, roluje dywany. Dzień podzielony na kaszkę, drzemkę, kupę, spacer, obiadek, powrót mamy. A ja mu czytam Mickiewicza: „tata, ach tata już jedzie”. A tata już nigdzie nie wyjeżdża, poza szczęśliwicką górką, którą okrąża albo zgodnie z ruchem wskazówek zegara, albo wbrew. Tata czasem marzy, że świat się o niego upomni… Na razie trzeba wyciągnąć zimową kurtkę. Olać wydarzenia poza prognozą pogody. Medialne burze omijane szerokim łukiem. Gazety nie kupowane, bo po co. Liczy się tylko czy pada, czy sucho. Czy zimno czy wietrznie. Soyka miał rację – czas nas uczy pogody. Żywot człowieka nowoczesnego wsadzonego w rytm praprzodków. Telewizje śniadaniowe – jeśli szukacie eksperta od survivalu domowego – to ja.

27 października
Tacierzyństwo non-fiction. Z sennika młodego ojca.
"Wracam do pracy i ku swojemu zdziwieniu zauważam, że na mojej przepustce i pracowniczych dokumentach jest damskie zdjęcie. Nie ja, ale jakaś fizycznie podobna, krótko ostrzyżona kobieta z wężowymi kolczykami. Nikt inny nie zauważa pomyłki." Pozdrawiam Freuda, Junga i Mindella. Niedługo zmienię profil na Michalina Harda...

21 listopada
Tacierzyństwo non-fiction, Polska full fiction:
Synu, może jak dorośniesz to ci opowiem. Że w dniu imienin twojego taty, w dniu w którym tata miał mieć kawalerskie, rozbił się samolot z najważniejszymi osobami w państwie. Parę osób tata znał z widzenia, mówił im "dzień dobry" w pracy. A urodziłeś się jak rozpoczęła się Olimpiada Zimowa w Soczi, a na Majdanie ludzie jeszcze nie wiedzieli że Majdan spłynie krwią. A jak miałeś niecały miesiąc to tata się bał, że go zmobilizują i zostaniecie sami z mamą, bo będzie III światowa rozpierducha. Poza tym twój pierwszy rok życia jest niezwykle interesujący. W czerwcu afera taśmowa. Kiedy Tusk wygłaszał expose, ty na podłodze wygłaszałeś swoje. A teraz śpisz, a Polska po 5 dniach nie wie kogo wybrała. Może kiedyś będziesz o tym czytał w tablecie, używając aplikacji do historii Polski XXI wieku albo do Wiedzy o Społeczeństwie. Albo, oby, kompletnie będzie cię to walić. Bo jak śpiewał Kabaret Olgi Lipińskiej: „daj se luz. Szkoda życia na pierdoły”.

8 grudnia
Do końca zostało 9 tygodni. "Urlopu", nie tacierzyństwa (fuckin fejs nadal nie ma "tacierzyństwa" w słowniku). Postanowiłem zająć się wychowaniem patriotycznym odpowiednim dla 10. miesięcznego "dzika". W tym celu wznoszę codziennie barykady z poduszek i uczę młodego jak pokonywać życiowe przeszkody. Tym sposobem nie muszę już mu czytać "Katechizmu młodego Polaka" a zaoszczędzony czas poświęcam na lans i bans. Oczywiście staram się żeby był po właściwej stronie i nie przekraczał wyznaczonych granic. Dodatkowo - ponieważ jest skąd jest i ma takich rodziców jakich ma, prawa strona jest mu obca, woli spoczywać na lewiźnie. I nad tym każdego dnia pracuję, aby wyrósł na prawego Polaka...

11 grudnia
Tacierzyństwo non-fiction. Odcinek "Matecznik". Ostatnio robię za bobra. Nieustannie stawiam tamy. On je i tak forsuje i rusza niczym rycerz okrągłego stołu po swojego mitycznego Graala, czyli linkę od rolet. Wtedy przekształcam się w ogromnego ptaka, który go podrywa do góry i odsuwa daleko od rajskiego zakątka. Wkurzony pytam się go - 53 metry, 3 pokoje i dwa kredyty, a ty potrzebujesz tylko tego kawałka? On się rozbrajająco uśmiecha, jak tylko potrafi dziesięciomiesięczny dzikus. Robię za kangurzycę, kiedy miał kiepski sen i żadna inna pozycja niż ciałko w ciało go nie uspokaja. I za matkę karmiącą i bolejącą też robię. Za instruktora fitness. I za stróża. Imię po Archaniele zobowiązuje.

31 grudnia
Tacierzyństwo non-fiction, ostatni odcinek A.D 2014. Do północy kończącej najbardziej wymagający rok w życiu 5 godzin, a młody już poległ na "dinozaurze". W Nowy Rok wkracza z wysypką, wirusówką, ząbkowaniem i traumą po prawie 33 tygodniach z ojcem - sporo czasu sam na sam. Mam nadzieję, że tegoroczny Sylwester nie będzie aż tak wystrzałowy jak poprzedni, kiedy to pijana horda z naprzeciwka obrzuciła mój "lemingradowy" blok petardami hukowymi o 3 nad ranem, a ja zacząłem rok od zgłoszenia na Policję i składaniu zeznań na Komendzie Warszawa – Ochota. Tak, to był rok wypełniania obowiązków…
W tym ojcowskim roku postanowiliśmy dzisiejszej nocy nadrobić z małżonką zaległości. Poważne, aż wstyd się przyznać, że się nie obejrzało. I ponieważ to był bardzo „męski rok”, a pierworodny nadal w stanie pogańskim, dzisiaj wieczorem zasiadamy do „Ojca Chrzestnego”.

5 stycznia 2015
Kupiłem dzisiaj „Fathers”. Pierwszy w Polsce kwartalnik dla ojców. Był w Empiku na dziale kobiece…