Poświątecznie. Przednoworocznie. Pięć
dni do końca roku. Trzysta sześćdziesiąty odcinek serialu pod tytułem „rok
pański dwa tysiące czternasty”. Gatunek: tasiemiec – pożerający czas, energię,
wolę i ochotę. Nadaję ze Szczęśliwic. Do szczęścia cholernie daleko.
Powinienem
coś postanowić. Przecież jestem w tym stanie ducha, który wyzwala w człowieku
przekonanie o niezwykłej mocy czasu pomiędzy Wigilią a Trzema Królami. Nawet
dla heretyka, a de facto apostaty. Wierzący niepraktykujący, albo inna
kombinacja – nieważne. Parę słów można zawsze nabazgrolić. Coś w stylu „od
pierwszego stycznia będę robił codziennie pompki”. Jak dziarski dziadek. „Z
początkiem roku nie wleje w siebie ani grama kapitalistycznej Coca Coli”. „Będę
codziennie pielęgnował twarz żelem oczyszczającym pory”. „Pora na sensowne
podejście do życia”. I tak do stu punktów. Lista stu rzeczy, których musisz
dokonać w przededniu nadciągającej Apokalipsy.
Albo
– „codziennie będę prowadził dzienniczek”. Uczuć. Faktów i aktów. Skryte, tajemne
zapiski emocjonalnego ekshibicjonisty. Każde zdanie opublikowane po stu
osiemdziesięciu sekundach od powstania i rzucone jak przynęta. Kolejny sezon
polowania na „lajki” uważam za rozpoczęty. One nigdy nie są pod ochroną,
nie śpią snem zimowym. Dokarmiane cały czas jak żubry, sarny, jelenie, dziki i
łosie. Właśnie. Jak „Łoś, superktoś”. Mam go na specjalnych bokserkach. Łoś z
matecznika. „Lubię to”. Wielkie poroże chroniące jajka.
Więc
jest postanowienie poprawy, naprawy, jest wezwanie do działania i narzucona
dyscyplina dziennego stukania tysiąca ośmiuset znaków ze spacjami. Czyli
zostało mi jeszcze dwieście trzy. Sto sześćdziesiąt jeden. Poszukiwanie odpowiedzi na
pytanie: „Jak trafić w dziesiątkę, wygrać szóstkę, wskoczyć w pierwszą trójkę i
stać się numer jeden?”
Apokalipsa.
Nadciąga. Pełznie powoli skradając się pod płot odgradzający mnie od złego
świata. Chroniący przytulne trzypokojowe, pięćdziesięciotrzymetrowe z balkonem
i dwoma miejscami postojowymi przed inwazją obcych sił z zewnątrz. Pozostało
pisać. Dopóki prąd w gniazdku. Ciepła woda w kranie. Sprawne ogrzewanie. Naładowana
bateria i niespłacone: hipoteczny i konsumpcyjny.
Stan
wojenny. Wciąż trwa. Nikt nie ogłosił demobilizacji. Jestem w gotowości.
Czuwam. Bezapelacyjnie, do samego końca. Ostatecznego ciągu komend: „padnij”, „powstań”,
„spocznij”, „śpij”, „śnij”.
Na
mieście mówią, w Internecie piszą, w mediach szepczą, na twitterze ćwierkają.
Że się w końcu przebudzili. W Tatrach. Śpiący rycerze… Podobno idą na
miasto królewskie. Na razie na Kraków. „Kraków. Dawna stolica Polaków”. Ja już
też przebudzony. Ocknięty cyknięty. Po dwóch „Tatrach”. Z przetrawioną swojską
kanapką zbójnicką. Niech przychodzą. Niech się w końcu coś zacznie dziać.
Apokalipsa. „Lubię to”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz